— Niech cię kule biją, junaku! — zawołał pan starosta Orszański. — Tobie ino katowską robotę poruczać!
Panowie Sapieha i Pac powieźli usieczonego Bethlena na zamek, a młody rycerz z druhami do kancelarji sędziego oboźnego przybyli.
— W pojedynku usiekłem dworzanina królewskiego, grafa Bethlena — spokojnie oznajmił pan Marcin, patrząc na zdumionego pana Michała, hrabiego z Tarnowa, który urząd sędziowski piastował w obozie.
— Świadczymy, iż spotkanie odbyło się podług reguły! — dodali panowie Rusinowski i Rzeczycki.
— Muszę waszmości do wieży wsadzić i processum ac scrutinium[1] wszcząć i winnego sub manu instigatoris[2] oddać! — zawyrokował sędzia oboźny.
Gdy pana Marcina Lisa odprowadzono do więzienia, za rogatki warszawskie całym pędem dobrego bachmata wyjeżdżał imć Jan Starościak.
Miesiąc siedział junak w więzieniu. Spokojny był, chociaż na wszystkie pytania prokuratorskie nie odpowiadał.
— Na sądzie odpowiem! — mówił z uśmiechem łagodnym.
— Późno będzie! — groził prokurator.
— W sam czas! — odpowiadał oskarżony.
Nastał dzień sądu.
W sali radnej było tak tłoczno, jak w kościele. Wszyscy bowiem w Warszawie wiedzieli, że o zabitego grafa upomniał się dwór cesarski, że sam hetman wielki Lubomirski przybyć ma i rozprawie sądowej się przysłuchiwać, by móc królowi jegomości relację złożyć i, że najsroższy instigator na rycerza jakowyś haczyk zakłada, sprawę gardłową sposobiąc.