Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/283

Ta strona została przepisana.

— Ej ziec, siepeknę was! Ciapukapusta!
I jeszcze coś dodał, a co niewiadomo, acz tłoczące się dokoła młodego rycerza i wachmistrza szlachcianki, nagle pokraśniały i chichotały pokryjomu, ale powtórzyć słów imć Jana Starościaka za nic nie chciały.
Ściskali ręce i w ramiona brali pana Marcina wielki hetman i podczaszyc wielkopolski, panowie Aleksander Sapieha, Rzeczycki, Rusinowski, Pac i inni, co go znali i w czci mieli.
Nareszcie przypadła do Marcina Lisa starościanka rawska, urodziwa i słodka panna Krystyna Czaplińska, rękę mu ucałowała, a później na piersi łzami zlane liczko ukryła. Podbiegli sędziwi, bitni Lisowie — kulawy pan Karol i bezręki pan Ignacy, starosta rawski — rodzic Krzysi, stali i patrzyli na siebie bez słów, bo serca same mówiły.
Staliby tak długo, gdy nagle srogi wachmistrz huknął całą gardziel:
— Vivat pan komendant Lis! Vivat jaśnie wielmożna panienka! Na szczęśliwe życie!
Podniosła się burza okrzyków, aż pan Maciej Sawicki z trwogą z izby sędziowskiej wyjrzał i łysinę chustą czerwoną i zatabaczoną otarł.
— W drogę teraz! — zakrzyknął pan Karol. — Matczysko biedaczka, mosterdzieju, trwoży się i troska, a ksiądz-kanonik w kaplicy Królowej z Ostrej Bramy ze stułą czeka... Do Wilna jedziemy!
— Vivat Lisowie młodzi! Cześć! Sława! Długie lata zacnemu stadłu rycerskiemu!
— Ależ ten graf Bethlen wybrał się na pana Lisa, tak burmistrz gdański na króla! — ze śmiechem zawołał jakiś młody szlachcic — lala stołeczna.