niedzielami, siedzi tam teraz, zwleka i wszystkich zwodzi — wybuchnął pan Józef Niezabitowski.
— Ta-a-ak! — przeciągnął książę Radziwiłł. — Możemy przespać sprawę moskiewską takowem kunktatorstwem! Czyżby sprawdzić się miały pogardy pełne słowa Jana III Wazy, rodzica króla naszego?
Książę umilknął, rad, że Sapieże, który, wbrew woli hetmana Żółkiewskiego, oblężenie Smoleńska królowi doradzał, rogów przytarł.
Słuchająca szlachta wołać zaczęła:
— Co powiedział o nas stary Waza?
— Powiedział, że „moc Polaków niedługa”... — mruknął Radziwiłł.
Zapadło milczenie. Przerwał je spokojnym głosem sędziwy pan Ksawery Lis:
— Nic to! Niedługa, ale mocna! Innym jej na sto lat starczyłoby, nam — na dzień zaledwie. Nic to! I w jeden dzień odrobić siła można, waszmościowie!
Pan Jur Haraburda wąsiskami potrząsał i dorzucił:
— Ot co!
— Czy nie macie, panie Lwie, jakich słuchów wiernych, co król zamyśla? — spytał szeptem książę Radziwiłł, pochylając się ku kanclerzowi.
Pan Sapieha zerknął w jego stronę i oko zmrużył.
— Nie! — odparł krótko.
— Tu i owdzie przebąkują, że król chce sam na stolcu Moskiewskim zasiąść, że nie ufa królewiczowi, który wiary katolickiej bronić cum fervore[1] nie potrafi ad majorem gloriam[2] ojców jezuitów.
— Nic nie wiem! — odciął kanclerz.
— Dziwne to! — ciągnął książę, niby nie czując oziębłych odpowiedzi pana Sapiehy. — Dziwne zaiste! Czyżby król Zygmunt nie rozumiał, że car moskiewski