Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/30

Ta strona została przepisana.

winien wiarę przyjąć grecką, bo inaczej nic z tego? Tam ta wiara w sercu siedzi, nie w głowie, jak rzymski katechizm u ojców jezuitów!
— Heretyk! — pomyślał kanclerz, lecz słowa tego nie wyrzekł. Sapnął tylko i powtórzył:
— Nic nie wiem! Ja na przeszpiegi do obozu smoleńskiego nie jeżdżę.
— Ja też nie! — zaśmiał się Radziwiłł. — Nie rad mi byłby król jegomość i ksiądz Piotr Skarga, który pono dwór opuszcza na zawsze. Cha-cha! Miarkuję tylko z tego, co słyszę.
— Moja rzecz, mości książę, nie miarkować za króla, ino kanclerzyć na Litwie! — wybuchnął pan Sapieha.
— Ba! ba! Pięknieżeś się wyraził, wasza dostojność — odparł książę Janusz i, skinąwszy na przechodzącego dworzanina, pod pozorem wydania rozkazów, oddalił się.
— Heretyk! — znowu pomyślał pan Lew. — Po uszy będzie siedział w piekle i skwierczał na ogniu jak półgęsek na patelni. Cielęcium ciapcium! Do stu piorunów gwałtownych!
Tymczasem szlachta obstąpiła pana Ksawerego Lisa.
— Ależ waćpan sypnął temi pięciustami koni! — wołano.
— Ha! — odparł starzec. — Szczerość przemawiała ustami rycerza. Zrozumiałem, że trza dać ludzi, to i dałem! Też, skoro do tej sprawy ręce przykładają Żółkiewski i Chodkiewicz, tedy, mości panowie, sprawa owa musi być czysta i na zdrowie Ojczyzny. No, to i dałem Lisów i Ossendowskich i pan Jur Haraburda dał.
Wysoki chudy szlachcic wąsiskami potrząsnął i mruknął:
— Ot co!