liść, na otręby! Sam zaś w pojedynkę usiekł onego księcia. Wtedy to, tak suponuję, pan Chodkiewicz oczy swoje ku Lisowskiemu zwrócił, a teraz, gdy przyszła potrzeba mieć kawalera z fantazją, powołał do siebie i polecił Ruś labefactare.[1] Nie inaczej!
— Dobrześ to waćpan sobie wykoncypował! — zgodził się pan Lew Sapieha.
Podszedł właśnie do rozmawiających, wysapawszy cały gniew przeciwko księciu Radziwiłłowi, którego za szkodnika i buntownika w owe czasy miał.
— Słyszałem ja, — mówił dalej kanclerz, — że pan Lisowski chce na jakowąś nową modłę lekką jazdę przysposobić do szybkich pochodów, podjazdów i zagonów. Magna pars[2] tego zamierzenia była w orędziu, które pułkownik odczytał. Taka jazda, modo Kozaków dońskich lubo zgoła Tatarów, dobrą może się okazać w wojnie z ciężką rajtarją szwedzką oraz piechotą moskiewską... Niech to kule biją! Hetman Chodkiewicz wie, co i z kim robi. Est modus in omnibus rebus![3]
Z ławy podniósł się młody księżyna, świeżo upieczony wikary kolegjacki z Witebska, przybyły do Wilna razem z Lisami i panem Haraburdą. Był to ksiądz Wojciech Dembołęcki, franciszkanin.
Podniósł oczy ku niebu i rzekł śpiewnym głosem niewinnego młodzieniaszka:
— Albo lapillo diem eam noto,[4] że na własne oczy ujrzałem sławnego lisowczyka! Odbędę wikarjat przepisany i prosić będę swoje władze przełożone, aby na kapelana do wojska Lisowskiego odesłano mnie!
— Nie zdzierżysz z takimi wilkołakami, ojczaszku! — zaśmiał się pan Kułakowski.
— Deo juvante[5] zdzierżę! — odparł księżyna słodkim głosem. — A gdybym zginął, powiedziałbym umie-