— Ho! Ho! — ryczała szlachta. — Takiemu to i sam pan Lisowski rad będzie!
Podbudzony temi pochwałami chłopak już wyciągał szablę, lecz pan Ksawery rzekł:
— Cichaj, wnuczku! O tem mowa będzie w domu.
Pan Jur Haraburda klepnął chłopca po ramieniu i dodał:
— Ot co! Nie machaj łapskami, niby wiatrak, Marcinku, bo nie przystoi w tak zacnym domu i kompanji! Ot co!
— Mam siłę w garści, to mam i rację! — odciął się Marcinek.
— Masz ty rację, a Świnia też! Ot co! — ze śmiechem odpowiedział mu pan Jur.
Pan Wańkowicz znowu zabrał głos:
— Piszą do mnie z Łęczyckiej ziemi, że i tam Lisowski zaciąg robi. Przybył od niego rotmistrz, pan Walenty Rogawski, co herbem Rola się pieczętuje. A i tam siła ludzi do niego się sypnęła. Lisowie i Ossendowscy z nad Bzury poszli, Raczyńscy, Konarzewscy i inni. Czy aby nie za dużo ludzi nam zabiera hetman Chodkiewicz, waszmościowie, bo a nuż nowa wojna ze Szwedem wybuchnie? Co wtedy?
Uśmiechnął się na te słowa pan Leon Sapieha i rzekł:
— Szabel nie zabraknie w Rzeczypospolitej, ani ochoty! Nie zaprzeczycie też waszmościowie, że wojny sercem stoją, nie jeno orężem. Hę? A k‘temuż tam nad temi sprawami baczenie pilne ma mój druh serdeczny i kombatant — wojewoda łęczycki, pan Adam Sendziwuj Czarnkowski. Tenci wszystko obmyśli, obmierzy i via legibus regulata[1] pokieruje!
Na to odezwanie się miłowanego powszechnie kanclerza radość wstąpiła w serca braci-szlachty. Ten i ów
- ↑ Drogą prawną.