huknął na cały głos: „vivat!“, inni zaś trzaskać zaczęli szablami i oczami błyskać, mrucząc groźnie:
— Jako żywo, nie zbraknie garści zbrojnych w Rzeczypospolitej, póki my żyjemy!
Uczony, elokwentny mniszek, ksiądz Wojciech Dembołęcki, oczy ku niebu zwrócił i cicho rzekł:
— Dulce et decorum est pro patria mori![1] Obyż tak wszyscy myśleli, lecz górze nam, są ludzie innego ducha qui aures habent et non audiunt![2]
— Do kogo ten śmieszny klecha, pacholę niemal, pije? — pomyślał pan Lew Sapieha, bystro patrząc na franciszkanina.
W tej chwili stanęła przed wzrokiem kanclerza wyniosła postać Janusza Radziwiłła i przypomniały mu się jego słowa, zwątpienia pełne i złośliwości.
— Heretyk! Buntownik! Zmiennik! — wyrwał się Sapieże gorący, namiętny szept.
— Co wasza dostojność mówi? — spytał stojący przy nim, mocno podchmielony pan Kalasanty Hłasko, stronnik Radziwiłłowy.
— Powiadam, że waćpan vinolentus[3] jesteś zbytnio!
— Cha! Cha! — zaśmiał się pan Hłasko. — Brzuch — nie zwierciadło, co się zjadło i wypiło, to przepadło!
— Oj, tak! Oj, tak! — w mig odciął kanclerz. — Za twoim brzuchem nosa nie widać, mości Hłasko!
To rzekłszy, plecami ku zdziwionemu szlachcicowi odwrócił się pan Sapieha i odszedł, sapiąc gniewnie.
— Do stu piorunów gwałtownych! — siarczyście klął w duchu kanclerz i tak był zagniewany na Radziwiłła, potężnego pana, który o słabość ojczyznę przyprawił, że aż na głos wyrzucił swoje, tylko we wściekłości strasznej wypowiadane słowa:
— Cielęcium ciapcium, mosterdzieju!