Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/40

Ta strona została przepisana.

— Pan pułkownik Aleksander Lisowski o posłuch prosi, wasza dostojność, — odpowiedział pacholik.
— A słowo stało się ciałem! — zakrzyknął hetman. — Właśnie o nim myślałem. Dawaj go tu, a żywo!
Po chwili drzwi się otworzyły i na progu stanęła wyniosła postać rycerska, oddając pokłon wojskowy.
— Rad jestem widzieć waćpana, mości pułkowniku! — rzekł cicho hetman i oczy wbił w stojącego nieruchomo wojownika.
Rozglądał go tak bacznie, jak gdyby po raz pierwszy widział. Wyczuł to w mig rycerz i stał wyprostowany, milczący.
Pan Chodkiewicz swój wzrok przenikliwy zatrzymał na chudej, marsowej, ogorzałej twarzy pułkownika, na jego stalowych, zimnych oczach, na ustach zaciętych, na krótko przystrzyżonych wąsach i gładko ogolonej głowie.
Czarna, przydługa czamara, mocno zaciągnięta skórzanym pasem z wiszącą na nim krzywą, ciężką szablą, oblegała szeroką pierś i wąskie biodra rycerza.
Pan Lisowski stał długo, bez najmniejszego ruchu, ścisnąwszy w ręku okrągłą czapę futrzaną z uszami. Stał tak twardo i niewzruszenie, że nawet ostrogi na długich, za kolana sięgających butach, nie zadzwoniły ani razu. Czekał i, jak w tęczę, patrzył w oblicze hetmana.
— Siadaj waść! — rozkazał wreszcie pan Chodkiewicz i dłonią wskazał na zydel. — Miałem cię na myśli, gdyś sam przyszedł. Omen w tem widzę i nunc bono animo sum![1] Z czem przychodzisz waść?

Głuchym, lecz pewnym, nawykłym do rozkazów głosem odrzekł pan Aleksander Lisowski:

  1. Jestem dobrej myśli teraz.