Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/46

Ta strona została przepisana.

Pan Aleksander Lisowski, wyszedłszy od hetmana, podążył na Gliniańskie przedmieście, gdzie były rozkwaterowane jego chorągwie.
Pachołek zbrojny prowadził konia, a pułkownik szedł groźny i ponury, patrząc w ziemię.
Miał mocno zaciśnięte zęby, a koło uszu poruszały się i drgały guzy mięśni.
Pachołek dobrze znał swego pułkownika, bo raz po raz żegnał się potrzykroć obyczajem greckim i szeptał:
— Spasie, światyj, preczystaja Maci, spasi i pomiłuj raba Bożaho!
Jednocześnie oczu Kozak nie spuszczał z groźnej postaci pana Lisowskiego, czyli „batki-atamana“, jak go nazywali Dońcy.
W każdej chwili gotów był konia podać, szablą błysnąć, lub w ogień skoczyć, gdyby taki rozkaz padł z ust pułkownika.
— No, chłopcy, — myślał Kozak, — puści was dziś batko w prysiudy, jeżeli nie przestanie kłów ściskać i w ziemię czarną oczu wbijać! Oj, czuj duch, mołojcy!
Wreszcie w oddali ujrzał Kozak czerwono-czarną chorągiew, zatkniętą na dachu spalonego domu.
Pan Lisowski nagle podniósł głowę i obejrzał się.
— Konia! — rzucił krótki rozkaz.
Pachołek biegiem podprowadził bachmata i strzemię podtrzymał.
Pułkownik wskoczył na siodło i pomknął wcwał.
Gdzieś daleko jeszcze zagrała trąbka, odpowiedziały jej natychmiast jazgotliwe piszczałki.
Kozak uśmiechnął się pod wąsem. Wiedział, że już w obozie dostrzegli atamana i teraz setnie wybiegały na błonie za miastem.