Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/49

Ta strona została przepisana.

ze spisami w rękach, w pstrych różnorodnych przyodziewkach i patrzyli na groźnego atamana.
Mołojcy, chudzi, mocni, jak z żelaza, okrutni i bezmyślni, oczu oderwać nie mogli od tego, przed którym w rozsypkę szły najlepsze drużyny moskiewskich wojewodów; wpatrywali się w hetmana, który po całej Rusi od Białego morza do Astrachania, jak piorun burzliwy śmigał, grobami i zgliszczami swoje imię groźne znacząc.
Odezwał się wreszcie hetman.
Mówił niezbyt głośno, a przecież każde słowo padało, jak kamień do misy cynowej, dźwięcznie, donośnie, ostro:
— Hto chce wiroju służy ty, zdobywaty złoto i sławu mołojecku, łycersku, a nie bojaty sia okrutnie zhinuty, harło swoje za chorągwie nasze daty, kto se tej smerty nie boitsia, pojdyte za mnoju! Pomnijcie, mołojcy, szczo bydź jeden premudry muż powidaw: ne treba se smerty baty, koły sia nemuż wystrechaty. Pomnijcie szczo lubo pomrete i szczeznyte bez slidu, lubo łycarami i bohaczami nad Don wernetesia![1]
— My, Batko-ataman, z toboju hotowy w ohoń i wodu! — wrzasnęli Kozacy i jęli w powietrze wyrzucać kołpaki spiczaste, barwne.
— No, to i dobre! Z Bohom! — odpowiedział hetman i rzekł do rotmistrza Stanisława Rusinowskiego:
— Tobie ich oddaję! A jutro na podjazd wyjdziesz i ludzi w robocie poznasz, waść!
— Rozkaz! — odpowiedział rotmistrz i z wielkiej radości konia nogami ścisnął, aż ten dęba stanął i jęknął.

— Doniosł mi imć Krupka, że przywiódł z Dońcami watażkę sławnego — Jemeljana Podkowę — do-

  1. Autentyczne słowa.