Gąsiewski, mający się trzymać na Kremlu do przybycia królewicza, rozumiał, że będzie w krwawym znoju pracował, gdyż miłujący swoją ojczyznę bojarowie i mieszczanie już powstawać zaczęli. Chciał więc wojownik dzielny i przewidujący widzieć smoleńską bramę dla Polski otwartą, aby przez nią posiłki i odsiecz szybko mogły do niego nadążyć.
Trudniej było wyrozumieć pana kanclerza litewskiego. Na czem w tej imprezie zależało Sapieże? Jedyne tylko znajdywał pan Sieniawski wytłumaczenie. Pan Lew doradzał królowi zdobycie Smoleńska na naleganie pana Jana-Piotra Sapiehy, który wówczas w Rosji grasował i Kremlinu z powiewającemi nad nim chorągwiami polskiemi bronił.
Ten sławny, szalonej fantazji zagończyk pojmował również znaczenie Smoleńska i zdobycia tej twierdzy żądał natarczywie przez kanclerza litewskiego.
Jednak wypadało podtrzymać króla w jego radosnem usposobieniu, więc pan Piotr, a z nim i inni panowie zawołali niemal chórem:
— Ktoby śmiał?! Azaliż targną się tacy, jak ów Michałko Filaretowy — Rurykowicz, albo ów rzeźnik niemyty — Kuźma Minin lubo brodaty Pożarskij?
— Nie mówcie tak, waszmościowie, oni też wielką siłę mają i mogą nietylko skutecznie bellum gerere,[1] lecz nawet polskie hufce facere ad fugam effusam[2] — z przebiegłym i obleśnym uśmiechem rzekł nagle ksiądz Warszewicki.
— Quid hoc rei est? Co to znaczy? — zapytał król, marszcząc brwi i szarpiąc wąs.
— Gdy ich wojska pierzchną przed rotami waszej królewskiej mości, miłościwy panie, wypuszczą inne, których bez liku mają w szubach, czapach kosmatych,