brodach i kudłach nieczesanych! — spokojnie odparł jezuita.
— Och! — z ulgą zawołał Zygmunt. — Id a sensibus meis abhorret![1]
Skrzywił usta ze wstrętem, lecz, spoglądając wesoło, dodał:
— Wszy... pchły... płeszczyce[2]... zawsze one po każdem poselstwie bojarów pozostają, niby dary jakoweś drogocenne!...
— Timeo Danaos et dona ferentes![3] — figlarnie krygując się, zawołał ksiądz. — Jak z takimi w układy wchodzić i unję kościelną zatwierdzać?! Horrendum![4]
— Wesołek z tego jezuity! — pomyślał Potocki, patrząc z podziwem na Warszewickiego.
— Lis szczwany — mignęła myśl Sieniawskiemu.
— Podżegacz! — prawie na głos mruknął kniaź Ostrogski i z niechęcią od jezuity się odwrócił.
Drzwi komnaty uchyliły się i wszedł porucznik husarski — Wojciech Niedźwiedzki, straż w obozie królewskim sprawujący.
Wyprostował się i rzekł:
— Goniec z pismem od pana hetmana litewskiego ze Smoleńska o posłuch pilny, niezwłoczny prosi miłościwego pana!
— Wprowadź! — rzekł król rozbawiony i wesół bez miary.
Porucznik odchylił kotarę i przed obliczem majestatu stanął Lisowski.
Okryty błotem od stóp do czapy, z czarną niemal, zimnym wiatrem obwianą twarzą, stał pułkownik w króla stalowe, jarzące się oczy wbijając.