Uspokoił się odrazu. Stanął znowu przy progu, wyprostowany, groźny i drapieżny.
— Pisze pan Chodkiewicz, abyśmy waćpana, mości pułkowniku, do królewicza dopuścili. Preces repudiamus summo imperio nostro![1] Słyszysz waść?!
Król był tak wzburzony, że pięściami bił w poręcze fotela.
Panowie milczeli.
Lisowski stał niewzruszony.
Zdawaćby się mogło, że nie słucha i nie patrzy na miotającego się Zygmunta.
— Waść za godzinę Wilno opuścisz, nic tu po tobie! Hetmanowi litewskiemu oznajmij, że odpowiedzi nie dajemy! — krzyknął król.
— Słucham, wasza królewska mość, i wnet odjeżdżam, bo — nic tu po mnie...
Król skinął ręką.
Pan Lisowski skłonił się szybko i wyszedł.
Zygmunt przeszedł się kilka razy po komnacie i zaczął żegnać panów, którzy radzi byli odejść, bo nastała ciężka, kłopotliwa chwila.
W komnacie pozostał tylko uśmiechnięty, gładki ksiądz jezuita Warszewicki. Bacznie śledził zmienne oblicze króla i w pewnej chwili rzekł:
— W takich to tak zwanych junackich duszach lubują się panowie Żółkiewski, Chodkiewicz i inni, co sami siebie na vero filii fideles Poloniae[2] kreowali! Tymczasem tacy to zakałę i bunt w wojsku szerzą...
— Nie mów tak, ojcze duchowny, bo to istotnie są wierni Polacy! — zawołał król niespodzianie. — Na takich polegać w każdej potrzebie można, aby tylko do siebie przywiązać, a o to wszakże nie trudno. Są to,