bowiem, dusze prostacze... Irasco nobis, żeśmy pozwolili sobie iracundia inflammari[1] i tego rycerza znamienitego od nas odtrącili! Pobiegnij-no, ojcze, i zawróć pułkownika Lisowskiego!
Ksiądz pośpieszył z komnaty, a król usiadł w fotelu i już przybrał zwykły sobie dobrotliwy i łaskawy wyraz twarzy, gdy jezuita powrócił i oznajmił, że goniec, wyszedłszy od króla, natychmiast odjechał.
— Peccavi! Melioribus annis[2] musimy to naprawić! — mruknął zmięszany król i dodał: — Pozostaw, ojcze, nas, bo musimy myśli zebrać de publicis. Rychło marszałek koronny przybędzie...
Ksiądz Warszewicki cicho wyślizgnął się z komnaty i zniknął za kotarą.
Król długo nie mógł się uspokoić. Chodził z kąta w kąt, głęboko zamyślony. Ciężkie dumy trapiły go.
Mruczał sam do siebie. Myślał na głos:
— Na Boga żywego!... Czyż winien jestem? Moskwa nie chciała wiary katolickiej prawdziwej przyjąć i do stóp Ojca Świętego paść... Dymitr pierwszy śmierć zato poniósł od bojarów i drużynników pałacowych... A przed tem? Ujrzawszy się mocnym na tronie moskiewskim i w pomoc papieską ufny, już zamach knuł, aby koronę polską nam wyrwać... Jeszcze żyją w Rzeczypospolitej tacy, co już raz na to się targnęli; targnęliby się raz jeszcze... Czyżby i syn nasz, trzymający berło nad największą dzierżawą[3] nie zwrócił miecza przeciwko nam? Przecież nawet w jednej zagrodzie waśni się ojciec z synem, a cóż dopiero, gdy obaj na tronie zasiądą?! Byłoby tak, nie inaczej!... Tem rychlej i łatwiej, że Władysław musiałby wiarę