nał się z Lisowskim i rzekł chrapliwą, łamaną mową, mięszając słowa ruskie, tatarskie, polskie i ukraińskie:
— Bogadyr[1], tri „mori“[2] bieżą za nami, jak syromachy[3] prytko[4]...
— Słyszę! — odparł Lisowski i konia harapem smagnął.
Pędzili znowu w milczeniu, lecz coraz wyraźniej dochodziły odgłosy szybkiego biegu trzech koni. Nieznani jeźdźcy zbliżali się tak błyskawicznie, że pułkownik aż się zdziwił i pomyślał:
— Ależ bachmaty muszą mieć przednie!
Nie zdążył pan Lisowski tej myśli się wyzbyć, gdy trzech jeźdźców, pochylonych do grzyw końskich, przeniknęło jak widma, obrzucając go błotem i oparami zgrzanych koni.
— Stój! — huknął pułkownik.
Jeźdźcy nic nie odrzekli, tylko ostatni z nich odwrócił się na chwilę. W ciemności błysnął ogień, zagrzmiał strzał i kula, przeciągle gwizdnąwszy, zginęła w gąszczu lasu.
— Do djabła rogatego! — uśmiechnął się Lisowski. — Zmykają przed pościgiem — nie inaczej! Ależ rezolutne chłopy! Bez zwłoki za pistolety! Ho, ho!
Kazi znowu zajechał zboku i, trącając strzemieniem o strzemię pułkownika, cmokał głośno i oczy przewracał:
— Aj — aj — aj! Sajn mori! Sajn mori, bohadyr![5]
Kazi znał się na koniach, bo całe życie w stepach astrachańskich spędził na siodle.
Że wierzchowce spotkanych jeźdźców były dobre, rozumiał to i sam Lisowski. Przegonić jego rudego