bachmata, a teraz odbiec tak daleko, że nawet szczękania podków nie słyszał pułkownik, na to potrzebne były konie wysokiej krwi.
Na drugi dzień przed wieczorem Tatar spostrzegł na drodze odłamek podkowy i uśmiechnął się:
— Teraz dogonimy tamtych, bo jeden koń bez podkowy kuleje! — pomyślał.
W godzinę później zatrzymał się pan Lisowski na nocleg w karczmie żydowskiej. Po posiłku chciał przejść do sąsiedniej izby, lecz żyd sprzeciwił się, mówiąc płaczliwym głosem:
— Pokornie proszę, jaśnie wielmożnego pana ostać tu... Jak dzieci swoje kocham, pokornie proszę!
— Co tam masz, karczmarzu? — groźnie zapytał pułkownik.
— Oj! Oj! — zaczął trząść brodą i szeptać żyd. — Trzech młodych panów dziś w południe przybyło... Kazali mi nikogo do nich nie wpuszczać... dukata za to dali... Powiedzieli mi jeszcze tak: „Jeżeli kto tu do nas się wedrze, to jemu i tobie gnaty połamiemy!“ Jak swoje dzieci kocham, na świętą torę przysięgam, że tak powiedzieli!
— Ho, ho! — zaśmiał się pan Lisowski. — To jacyś kawalerowie z fantazją zgoła rycerską?
Żyd śmiał się w kułak i szeptał:
— Oj! Oj! To zupełnie jeszcze młode wyrostki...
— Tak? — zapytał Lisowski. — A co tu robią?
— Dwa konie podkowy zgubiły. Kowala niema, bo zbiegł niedawno, gdy lisowczyki z Wilna ciągnęli... Sami sobie panowie podkowy wykuwają... Chi! Chi! Jak dzieci swoje kocham, tak prawdę mówię!
Pan Lisowski istotnie słyszał odgłosy młota kowalskiego, donoszące się z podwórza, więc uwierzył karczmarzowi.
Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/82
Ta strona została przepisana.