Lisowski podniósł się i zaczął śmiać się głośno i wesoło.
— Dobranoc waszmościom! — odkrzyknął. — Dziękuję, bo upadłem właśnie na pierzynę.
— Tam też i mierzyłem! — odpowiedział młody, zawadjacki głos.
Chłopcy przyczaili się, jak myszy, i sprawowali się tak cicho, że, gdy przed świtem pan Lisowski wyszedł z izby, aby konie obejrzeć, wyrostków nie było już w karczmie.
Żyd, jęcząc i stękając, skamłał:
— Oj! Oj! Już ja — trup... I to za marne dwa dukaty! Oj! Oj! Ja już konam!...
Istotnie karczmarz miał siniec przez cały policzek i przewalał się, pochylony na lewą stronę.
— To oni tak cię uraczyli? — zapytał Lisowski ze śmiechem.
— Oni... za to, że jaśnie wielmożny pan był u nich i do konfidencji doszedł... — odparł poturbowany żyd.
— A... doszedłem, doszedłem! — zaśmiał się pułkownik. — To bardzo dworscy panowie i osiłki naschwał... Żałuję, że odjechali już!
— Oj! Niech ich choroba zdusi! Niech ich własny ojciec i matka odstąpią!.. Zbóje... opryszki... niczem lisowczyki — rozpoczął karczmarz.
— Słuchaj-no, żydzie — mruknął pułkownik. — Widzi mi się, że ja ci poprawię z drugiej strony, abyś był jednakiej maści, no, i chodził równo... Milcz, wraża krew, bo ubiję!...
Karczmarz w jednej chwili skoczył w kąt izby i wcisnął się za piec, bełkocąc:
— Ja nic... Ja nic... Oj! Oj! Biednego człowieka krzywdzą... Oj! Oj! Jak dzieci swoje kocham... ja nic!
Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/84
Ta strona została przepisana.