Pan Lisowski cisnął dukata na stół i wyszedł z karczmy.
Pędził znowu, jak szalony, lecz młodzików nie dogonił.
— Ależ bachmaty mają te szczuki[1] zubaste! — myślał pułkownik i uśmiechał się, przypominając zajście w karczmie.
Później jednak przyszły niewesołe myśli i jechał już ponury i stroskany aż do Smoleńska.
Zatrzymał się w kwaterze pana Chodkiewicza i, odesławszy pachołka z końmi, wszedł do hetmana.
Pan Chodkiewicz aż za głowę się schwycił.
— To już powróciłeś, waść? A może jakiś przypadek w drodze? — spytał.
— Powróciłem, wasza dostojność, — odpowiedział rycerz. — Król na list nie odpisał i mnie do królewicza iść zakazał władzą swoją.
Hetman spuścił głowę.
— Gniewny jest na mnie za pismo? — spytał po chwili.
— Zuchwałem je nazwał i w poczet niedruhów swoich Waszą dostojność raczył król jegomość zaliczyć — rzekł Lisowski.
Hetman o nic więcej nie pytał. Namyślał się długo.
Wreszcie rzekł:
— Idź waść, mości pułkowniku, wypocznij, a w południe przychodź. Wolny będę. Posilimy się razem i ogadamy to, co postanowić ninie należy!
Lisowski skłonił się i kwaterę hetmańską opuścił.
Zostawał jeszcze spory kawał drogi do obozu, gdy usłyszał krzyki, nawoływania, trzask łamanych desek i pokrywający cały ten zgiełk i hałas tubalny głos pana
- ↑ Z ruska — szczupaki.