Jarosza Kleczkowskiego, który hetmana lisowczyków podczas jego nieobecności zwykle zastępował.
— Razem po pięciu! — huczał bas pana Jarosza. — Ręce związać! Żywcem brać!
Rozległ się tupot nóg, krzyk przeraźliwy, jęki i przekleństwa, któremi sypał namiestnik hetmana.
— Co do kulawej wiedźmy, za harce wyprawia Jarosz? — pomyślał Lisowski i szybko zdążał w stronę zabudowań, zajętych przez wojsko.
Nareszcie przez otwartą bramę, opuszczoną przez straż, wstąpił na obszerny majdan, ze wszystkich stron otoczony budynkami.
Dziwny widok przedstawił się oczom pułkownika.
Ludzie z łykami i sznurami do pętania koni, po pięciu wbiegali do domu, gdzie się mieściła kancelarja. Hałłakowali przytem, jak gdyby szli do ataku. W kancelarji ryk stał i łoskot niezwykły. Tak ryczy i kruszy wszystko mocarnemi łapy niedźwiedź, przez psy osaczony w barłogu.
Po chwili przez wyłamane okno i zerwane z zawiasów drzwi jeden po drugim powracali atakujący Kozacy.
Wylatywali z domu, jak jakieś nieznane, olbrzymie ptaki i, zatoczywszy łuk w powietrzu, z jękiem i krzykiem padali na ziemię.
Pan Kleczkowski stał na pustej beczce i szalał.
— Co najtęższe chłopy naprzód! Przez drzwi i okna! Żywo, bo łby pourywam! Naprzód! Naprzód!
Ludzie kopnęli się do nowego ataku.
Pan Lisowski aż usiadł na kupie kamieni w zdumieniu.
Już zaczynał się domyślać wszystkiego. Zabawiała go ta awantura.
Śmiał się na głos, widząc, jak, co który kozak przyskoczył do okna lub drzwi, zjawiała się natychmiast
Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/86
Ta strona została przepisana.