coraz to inna twarz młoda, niemal chłopięca, a zawzięta i zuchwała. Machały pięści i ludzie odbiegali z jękiem lub, ugodzeni w pierś i policzek, padali nawznak z przeraźliwym lamentem.
Niewiadomo, czemby się skończyła bitwa pod oknami kancelarji, gdyby nie nagłe zjawienie się hetmana.
— Stój! — krzyknął pan Lisowski. — Pułkownik Kleczkowski do mnie! Opowiadaj, waść, co się tu u was dzieje?
Zmięszany pan Jarosz zaczął recytować:
— Dziś przybyło trzech chłopaków na ochotnika do nas. Wyrostki małe, chuchra jakieś, myślę, więc powiadam, że takich nie bierzemy, bo nie wozimy ze sobą ani nianiek, ani kolebek. Na to rzeką mi hardo:
— Nie do waćpana przybywamy, ino do hetmana Lisowskiego, a on — człek wojenny — na Lisach się pozna. Lisowie my, bowiem, bracia stryjeczni — Marcin, Olko i Jan!
— Lisowie — dobre gniazdo, stare! — wtrącił hetman.
— A ja im na to gadam — ciągnął pan Kleczkowski: — Wynoście się do infimy[1] swojej, berbecie, bo nie chcemy, aby nowe na nas krzyki podnoszono, że to ściągamy do siebie nieletnich...
— No i cóż oni na to? — zapytał Lisowski.
— Usiedli sobie na ławach i powiadają, że skoro przyjechali do wojska, to w wojsku ostaną.
— A waćpan zacząłeś wyrostków wyrzucać? — zaśmiał się Lisowski...
— Jako żywo, ino oni mi już z półsetki ludzi poturbowali — mówił zmięszany pan Jarosz. — Osiłki to, chociaż dzieciuchy, jak się widzi...
- ↑ Niższa szkoła.