lochach głodem morzył — za wielkiego przeto poczytują go cara. Na Rusi jeno okrutną ręką do posłuchu dojść można, wasza dostojność! Nie virtutes i misericordia,[1] lecz siła i postrach rządzić owym krajem winny. Najokrutniejszych, najkrwawszych tam wielkimi nazywać zwyczajni są.
Pan Chodkiewicz milczał. W duchu zgadzał się z Lisowskim, bo Ruś znał dobrze i w duszę jej ludu przeniknął głęboko.
Potrząsnął więc głową i rzekł:
— Prawda jest w słowach waści, mości pułkowniku, jeno z owych skarg impedimentum[2] znaczne wyniknąć może na sejmie.
Pan Lisowski wciąż śmiał się głucho i groźnie.
— Z tem przychodzę do waszej dostojności — powiedział nareszcie. — Przedtem jednakże relację zdać o słowach króla muszę.
Obszernie, nic nie tając, opowiedział pułkownik o rozmowie z Zygmuntem, a gdy skończył, rzekł:
— Już nie mam żadnej nadziei, wasza dostojność! Król bez animuszu, opieszale na tę wojnę spogląda okiem niechętnem, bo widzi mu się wciąż odwet na Szwedach za konfuzję pod Linkoeping.[3] Będzie się starał z imprezy moskiewskiej wycofać co najrychlej...
Mamyż i my iść za nim? Tyle krwi wylano za rubieżą, tysiące szczerych wojowników ziemię ruską gryzie!
Hetman milczał, oczy wbiwszy w ziemię, więc Lisowski ciągnął dalej, zapalając się coraz bardziej:
— Królewskie słowo na zajęcie tronu moskiewskiego padło. Czyż mamy ścierpieć, że majestat królewski za