szlachcianki polskiej i znowu poddanką być nie może“[1].
— Dla kogo, dla kogo tyle krwi, tyle trudów i nieprawości uczyniono? Czyż nie rzuciło to jadowitego siewu nienawiści dla Polaków na Rusi? Czyż tą drogą miało iść sprzymierzenie dwuch pobratymczych narodów?
Jakież dręczące pytania, jakiż ból nieznośny! I nagle — świt i ukojenie... Przybywa hetman Żółkiewski i swawolnych wojowników do bitew na pożytek Rzeczypospolitej rzuca... Wszystko staje się prostem i zrozumiałem. Krew, jęki, łzy i przekleństwa, bojów zgiełk i zwada — już pełne są znaczenia i radością przepełniają serce. Żółkiewski, Sapieha, Lanckoroński, Gąsiewski i nareszcie Chodkiewicz — ich rozum rządzi, a rycerstwa dłonie krzepkie robią.
Znowu opada głowa Lisowskiego i oczy gasną w beznadziei.
Cóż teraz? Król i stany nie chcą wojny... Hetmani w niepewności ducha... Boże wielki i sprawiedliwy! Cóż robić, dokąd oczy zwrócić, do czego rękę przyłożyć?
Pada Lisowski przed obrazem świętym na kolana, korzy się, czołem uderza o deski izby i w pierś bije się z mocą i rozpaczą.
— Naucz, wyprowadź, doradź!... — szepczą drżące usta wojownika.
Słychać tylko głębokie, urywane westchnienia, głośne bicie serca i chrzęst zaciskanych w porywie modlitwy palców.
Stojący na czatach Kozak zaglądał przez szparę i drżał ze strachu.
- ↑ Słowa autentyczne.