Przed chwilą przemknęła przez nią para dużych antylop koba i serwal. Koby zniknęły wkrótce w haszczach, lecz serwal biegł coraz wolniej, robiąc dziwne, śmieszne skoki. Co chwila chwytał się zębami za łapy, bił ogonem po bokach, ryczał, padał, z trudem się podnosił i biegł naprzód.
Po chwili zaczął trząść głową, stawać dęba, łapami zrzucać coś z pyska, wreszcie uderzył łbem o pień drzewa, upadł i już nie mógł się podnieść. Szamotał się i rwał, lecz jakaś niewidzialna siła przyciskała go do ziemi.
Y długo nie mógł zrozumieć, co się dzieje z serwalem, i zaczął się rozglądać na wszystkie strony.
Spojrzawszy po chwili na miejsce, gdzie upadł drapieżnik, nie mógł go wcale odnaleźć. Coś się poruszało tam gwałtownie, jakgdyby z pod ziemi gramoliła się jakaś żywa istota.
Przeskakując z gałęzi na gałąź, z drzewa na drzewo, Y zbliżył się jeszcze bardziej, i wtedy dopiero przyszło ostateczne zrozumienie.
Chłopiec, nie namyślając się ani chwili, zsunął się z drzewa i pośpieszył ku obozowi.
Wpadłszy na placyk przed szałasami, krzyknął rozpaczliwym głosem:
— Uciekajcie! Przez dżunglę suną krocie
Strona:F. A. Ossendowski - Miljoner „Y“.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.