— Za przykładem szypra... — mruknął krotochwilny John Fowlers, mrugając w stronę Y.
Marynarze zmuszeni byli wkrótce wziąć się do pracy. Wiatr, który żeglarze nazywali bryzą, dął coraz potężniej, podrywając okręt i przerzucając go z jednego grzbietu grzywiastego bałwana na drugi. Z mostku kapitańskiego rozlegały się gwizdki i gromkie słowa komendy.
Marynarze zwijali niektóre żagle, zbyteczne przy silnej bryzie, mocniej przywiązywali kloce, belki i stosy desek do żelaznych haków, wbitych w pokład. Morze coraz bardziej kładło żaglowiec na lewą burtę; ciężkie, słone fale przelewały się przez dziób okrętu i biły w sztabę.[1]
— Chłopaki! — zawołał John Fowlers. — Chodźcie do kambuzy,[2] wasz rodak — czarny Webbley, nasz kuk,[3] nakarmi was tem, co pozostało od obiadu.
Zrozumiawszy, o co chodzi, Llo mruknął z zadowoleniem:
— No, nareszcie! Posłyszałem pierwsze mądre słowo!
Cmoknął głośno grubemi wargami i uśmiechnął się radośnie.