do niego bosman. — Odleży się twój rru i będzie zdrowszy, niż przedtem. Zaraz zrobimy mu opatrunek. Gdzie złożymy chłopaka, szefie?
— Pozostawcie go tu, bosmanie! — odpowiedział szyper. — Y uratował mi życie.
— All right! — mruknął bosman i zaczął przykładać do nogi pacjenta jakieś kawałki drzewa, owijać je bandażami i oblepiać gipsem.
— A teraz — rzekł, zwracając się do Llo, — siedź przy chorym i doglądaj go.
Chłopcy pozostali sami, lecz co chwila wbiegał ktoś z załogi, pochylał się nad Y, mówił doń dobre, łagodne słowa i wychodził, aby ustąpić miejsca innemu.
— Patrz, Llo — szepnął Y do towarzysza, — jakie to dziwne! W porcie spotkaliśmy samych niedobrych ludzi wśród białych, a tu znów jesteśmy wśród nich i — wszyscy są tacy dobrzy! Widać, że w każdym narodzie są dobrzy i źli ludzie, a niema niedobrych lub dobrych narodów.
Llo nie zrozumiał myśli wodza i widząc, że Y ma poważny wyraz twarzy, chciał go pocieszyć i rozweselić, więc rzekł, cmokając wargami:
— Kuk dziś przyrządzi na kolację bób z tłustą słoniną i z pieprzem! Dobre to jedzenie, rru!
Y zaśmiał się i, uszczypnąwszy przyjaciela w pucołowaty policzek, zawołał:
Strona:F. A. Ossendowski - Miljoner „Y“.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.