Nazajutrz wódz wziął ze sobą Llo na miasto i wstąpili razem do handlarza starej garderoby.
Wyszli od niego jak prawdziwi dżentelmeni.
Llo co chwila przystawał przed szybami wystaw sklepowych, lecz nie patrzył na rozłożone tam towary, tylko przyglądał się samemu sobie.
— Ho-ho! — mruczał, kręcąc głową. — Buciki, spodenki, marynarka, trochę, coprawda, wyświechtana na łokciach, lecz zupełnie jeszcze dobra; sztywny, biały kołnierzyk z krawatem, filcowy kapelusz, a nawet — laseczka z główką pieska na końcu! Fiut!
Gwizdnął tak głośno, że kilku przechodniów obejrzało się za nim.
Przez cały dzień chodzili po mieście i wtedy dopiero zrozumieli, jak wielkiem i bogatem miastem jest Nowy Jork.
Błąkając się ulicami, doszli do hotelu Plaza.
Piękny budynek, stojące przed nim połyskujące samochody i wygalowany portjer — wszystko to zaciekawiało chłopców.
Y zbliżył się do policjanta, kierującego ruchem ulicznym, i zapytał o wspaniały gmach.
— Jest to, my boy,[1] hotel Plaza, gdzie mieszkają najbogatsi ludzie, ci naprzykład, którzy
- ↑ Czyt.: maj boj, po ang. znaczy: mój chłopcze.