— Proszę się uspokoić, droga pani, i nie dziękować nam! — mówił Y. — Ja i Llo dobrze wiemy, że na świecie niema takiego nieszczęścia, któregoby nie można było usunąć lub złagodzić wspólnemi siłami przyjaznych, oddanych i ufających sobie wzajemnie ludzi! Pan Thomas Red zaufał nam, my — zato ufamy jego rodzinie... To takie proste i naturalne!
— Yes, indeed! — powtórzył drżącym głosem Llo, bo mu się też zbierało na płacz.
Ażeby nie zdradzić swego wzruszenia, wstał i szybko opuścił pokój.
Y pomógł pani Red ubrać się i pod ramię sprowadził wzruszoną kobietę ze schodów.
Powróciwszy do domu, zawołał Llo i zaproponował:
— Wstąpmy do kościoła... Chcę pomodlić się za dusze naszych przyjaciół: dobrego szypra, bosmana, Johna Fowlers, starego, poczciwego Webbley’a i tych wszystkich, którzy, gdyśmy, uciekłszy z więzienia, płynęli na pokładzie „Daddy Ralph’a”, polubili nas...
— Myślałem już o tem, rru — odpowiedział Llo, biorąc kapelusz. — Chodźmy!
W skupieniu wyszli na ulicę.
Strona:F. A. Ossendowski - Miljoner „Y“.djvu/194
Ta strona została uwierzytelniona.