W tym samym czasie Y był już daleko.
Niedarmo błąkał się niegdyś wraz z Soko po okolicznej dżungli!
Prowadząc za sobą powierzonych swej pieczy chłopców, Y nie spuszczał oczu z ziemi. Tu i owadzie dojrzał poruszone, świeżo stratowane zeszłoroczne liście, potem długie brózdy na wilgotnej ziemi, wreszcie — tuż nad bagienkiem — głębokie wklęśnięcia 4 — 8 — 12 — 16 — 32.
Uśmiechnął się drapieżnie i liczył starannie.
Poznał te ślady.
Pozostawiło je stadko czarnych antylop leśnych, spłoszonych przez chłopców.
Wślizgnąwszy się do haszczy, Y sunął niemi chyłkiem, bez szmeru. Gałęzie krzaków ślizgały się po jego czarnej, lśniącej skórze.
Odszedł widocznie daleko, bo, chociaż wytężył słuch, nie pochwycił najsłabszego nawet echa głosów towarzyszy.
Znowu opuścił oczy ku ziemi.
Odnalazł ślady antylop — ledwie poruszone racicami zgniłe, wilgotne liście. Zwierzęta musiały być blisko i odchodziły powolnie.
O! Na tym krzaku obgryzły nawet młode gałązki...
W tej chwili czerwony promień zachodzącego
Strona:F. A. Ossendowski - Miljoner „Y“.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.