szcze i zajrzeć na drugą jego stronę, aby wiedzieć, co się znajduje na uskokach i zboczach górskich. Jednak zmiarkował, że nie dojdzie, bo spory kawał drogi pozostawał do postrzępionych, zębatych szczytów, a mrok zapadał szybko.
Stanął, oglądając raz jeszcze okolicę. Po chwili dobiegł go jakiś zgrzyt, szamotanie się i sapanie. Cicho się skradając, ruszył na ten hałas. Zaczaiwszy się za wysokim kamieniem, wytknął głowę i począł wypatrywać przyczyny nieznanych mu odgłosów. Nic nie spostrzegłszy, przeszedł jeszcze kilkanaście kroków i przystanął. Szum dochodził go już zupełnie zbliska. Czołgając się na kolanach, pełzał dalej.
Po chwili serce zabiło mu gwałtownie.
Jakieś spore zwierzę, nie mniejsze od świni, sapiąc i fukając, drapało kopiec termitów, wyłamywało duże kawałki twardej ziemi i, mrucząc, ryło ją z szybkością niezwykłą. Czarne, gęste futro, długie uszy i ryj okryte były kurzem i piaskiem. Gruby, muskularny ogon mocno opierał się o ziemię.
— Ha! — pomyślał chłopak. — Zdybałem kimfé przy robocie! Soko upolował je pewnego razu. Spróbuję teraz ja!
Kimfé było tak zajęte rozkopywaniem kopca, że nic nie słyszało.
Strona:F. A. Ossendowski - Miljoner „Y“.djvu/68
Ta strona została uwierzytelniona.