Strona:F. A. Ossendowski - Miljoner „Y“.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.
Rozdział VI.
Rru.

Całe dwa długie, znojne dni szła mała karawana przez jałowy, rozpalony płaskowyż. Na powierzchni ziemi można było spostrzec tylko szarańczę i duże, brunatne pająki. Zrzadka wśród kamyków przewijały się niewielkie czeredy mrówek, lecz i te znikły wkrótce. Od czasu do czasu zawieszony gdzieś wysoko, pod rozżarzonem, bladem niebiem kwilił sęp, próżno wypatrujący zdobyczy.
W górach, podczas dłuższego postoju południowego, Y, wybrawszy się na zwiady, napotkał wąwóz ze zbiegającą na jego dno ścieżką. Zdziwiony chłopak, zaciskając w ręku oszczep, ostrożnie schodził zboczem wąwozu, starając się, aby z pod jego bosych stóp nie urywały się kamyki i osypy piargów. Na dnie cicho było i mroczno, gdyż z obydwu stron zwisały wysokie, strome spychy.[1] Kierując się biegiem ścieżki, dotarł wreszcie do głębokiej szczeliny w skałach.

Ogromne odłamki kamieni tworzyły coś nakształt stopni, prowadzących wgórę. Na głazach spostrzegł długie i głębokie zadrapania, niby zawiłe, kręte zygzaki. Mały wódz teraz dopiero

  1. Spych — obsunięta nieco część stromej krawędzi.