— Czyżbym miał skazać tych biedaków na śmierć? — pytał siebie Y i zaciskał zimne palce.
Oddawna nie dotknął wody, aby zaoszczędzić jej dla innych, nie brał też swej porcji mięsa. Na popasach żuł trawę — gorzką, twardą trawę górską i jadł szarańczę, łapiąc ją i przypiekając na węglach.
Gorączka trapiła go i coraz większe osłabienie ogarniało chłopaka. Pewnego wieczora na popasie namyślał się długo. Nikt nie przeszkadzał mu w tem. Ani jeden z chłopców nie zbliżał się do wodza. Ten i ów rzucał w jego stronę ponure spojrzenia. Teraz wszyscy siedzieli przy ognisku i spożywali wieczerzę.
Y powziął wreszcie jakieś postanowienie, gdyż powstał i zaczął oglądać łuk, strzały i ostrze włóczni. Przy tej czynności zastał go mały Llo, który wychudł i spoważniał.
— Słuchaj, Y — szepnął, pochylając ku towarzyszowi okrągłą, kędzierzawą głowę — tamci zamyślają coś złego...
— Mów! — rzekł chłopak.
— Bractwo nie chce już mieć ciebie za wodza. Żądają, żeby Boro, czy Umaru prowadzili ich zpowrotem do dżungli, nad jezioro... albo do Rugary, do naszej wioski... — szeptał Llo.
Y drgnął i zmarszczył czoło.
Strona:F. A. Ossendowski - Miljoner „Y“.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.