— Głupcy! — syknął. — Bez pożywienia i wody nie dojdą... Zresztą, kto wie, czy nie wyschło już jeziorko?...
Umilkli obaj. Wódz westchnął i długo patrzył na towarzysza.
— Ufasz mi, Llo? — spytał.
Chłopak skinął głową w milczeniu.
— Idź do towarzyszy i powiedz im, że mogą wypoczywać przez cały dzień jutrzejszy. Niech będą cierpliwi do nocy. Powrócę po zachodzie słońca, lub nie powrócę wcale — mówił Y, patrząc ponuro w ziemię.
— Co zamierzasz? — szepnął Llo.
— Księżyc wszedł w pełnię. Jasno jest na tem pustkowiu. Pójdę na wywiad. Jeżeli powrócę, przyniosę radosną wieść, jeżeli nie powrócę, będzie to znakiem, że zginąłem. Nie pozwalaj im, Llo, powracać, odradź im to... Należy iść wciąż na południe! Tak twierdził Soko, który przechodził tą drogą i widział rzekę...
Nic już nie mówiąc, zabrał broń i odszedł. Zniknął w niepewnem świetle księżyca, jakgdyby roztopił się w niebieskiej mgiełce.
Nikt nie wiedział, że mały wódz, przebrnąwszy pobliskie skały i zwaliska piargów, zatrzymał się i złożył broń na ziemi.
Podniósł głowę wysoko, oczy wbił w gwiaździ-
Strona:F. A. Ossendowski - Miljoner „Y“.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.