Y spojrzał sobie pod nogi. Tysiące czarnych, skrzydlatych owadów sunęło nieskończonemi szeregami po ziemi. Widocznie zdążyły zaledwie wykluć się z poczwarek, bo nie mogły jeszcze latać.
Należało się jednak śpieszyć, aby zdobyć dla siebie pożywienie, bo głód oddawna dokuczał Y. Wkrótce kilka strzał śmignęło z poza kamieni. Chłopak podniósł trzy tłuste ptaki i poszedł dalej.
Słońce stało już wysoko, gdy ujrzał przed sobą nowy grzbiet bezbarwnych gór.
Z jakąś rozpaczą zaciskając zęby, Y wspinał się na ich strome zbocza, ślizgał się po osypujących się warstwach piasku i obsuwał się nadół.
Z trudem wdrapał się wreszcie. Pozostawało kilkanaście kroków do kamienistego szczytu. Y, słaniając się i oddychając chrapliwie, doszedł do potrzaskanych, rozsypujących się skał, prawie nic nie widząc ze zmęczenia i wielkiego wysiłku. Czuł, że za chwilę padnie i już się nie podniesie więcej. Oparł się o zwał kamieni i stał z zamkniętemi oczami, w których migotały się czerwone i zielone kółka, iskry i ogniki.
Nieprzytomny już niemal, z trudem uniósł powieki i spojrzał przed siebie.
Dobiegał go orzeźwiający nieco zimniejszy
Strona:F. A. Ossendowski - Miljoner „Y“.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.