w najgłębszych miejscach, reszta łożyska wyschła oddawna; stosy kamieni i uniesionych prądem drzew przegradzały koryto rzeki.
— Może wyschnąć całkiem... — wzdrygnął się Y, lecz po chwili potrząsnął głową i mruknął:
— To się zobaczy, a tymczasem dobrze nam tu jest! Bądź pochwalony, dobry, potężny „Wspaniały”!
Na wierzchołku drzewa zaszczebiotały drobne ptaszki i, niby na komendę, najwyższe gałęzie ogui,[1] konde i rozłożystych diala[2] zarumieniły się w pierwszym brzasku jutrzenki.
— „Wspaniały”! — powtórzył Y z głębokiem wzruszeniem i wstał, słysząc, że wartownicy bębnieniem w dużą, pustą banię budzili już chłopców.
Od chwili, gdy Y założył obóz w dżungli nad brzegiem rzeki, upływał już drugi miesiąc.
Na obszernej polanie stanęło osiem bambusowych szałasów i oparty na palach namiot z liści palmowych. Pod jego strzechą mieściło się ognisko — sześć płaskich kamieni, pośród których płonął ogień. Nad nim, na haczykowatych drążkach, wbitych ukośnie w ziemię, wieszano zakopcone kociołki z warzącą się strawą; obok, na