upolujecie dużą antylopę na skraju równiny, wystarczy to nam na dwa dni. Nie zabijajcie bez potrzeby, jak to się wam przydarzyło przedwczoraj! Boro z trzema towarzyszami pójdzie nad rzekę po mangi, kaura i uhikuele. W spiżarni naszej braknie już bowiem owoców. Pozostali chłopcy będą pracować razem ze mną. Muszę mieć kilku z was do pomocy, a przygotujcie tam jak najwięcej pustych bań!
Y, wydawszy rozkazy, obejrzał uważnie suszące się, wydrążone banie.
Wódz skierował się w stronę gór, dokąd mali osadnicy nigdy się nie zapuszczali, czując lęk przed jałową, kamienistą pustynią, gdzie doświadczyli tylu cierpień. Nikt nie wiedział, że Y nieraz już robił dalekie wyprawy i wychodził na ten ponury płaskowyż.
Cóż go tam pociągało?
Dobre, poczciwe serce i poczucie obowiązku wodza.
Od kilku dni już Y chodził zasępiony.
Zdawało się, że życie osady napozór płynęło pomyślnie, a tymczasem wódz widział, iż tak nie jest.
Trzech najmłodszych chłopców zapadło na jakąś chorobę. Pękały im dziąsła i wargi, z których sączyła się krew.
Strona:F. A. Ossendowski - Miljoner „Y“.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.