Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/108

Ta strona została skorygowana.

— Czy ty wiesz, że obmyśliłem nowy plan prowadzenia mojej firmy? To powinno mi dać miljony. Nie — miljardy miljardów! To mnie przeraża... przeraża, ponieważ przewiduję, że wszystkie kasy Banku Francji nie zmieszczą moich kapitałów... Co robić!? Powierzyć takie skarby prywatnym bankierom? O — nie! Zbyt to niepewna rzecz! Dziś są — jutro już po nich... Opracowuję teraz projekt budowy Banku Francji tu — w naszej osadzie... Olbrzymi gmach na stu hektarach ziemi, z głębokiemi lochami cementowemi i opancerzonemi, żeby ani złodzieje, ani termity, ani szczury nie wydarły mi moich skarbów... Słuchaj! Mam tu wroga...
Mówiąc to, zaczął rozglądać się dokoła...
— O! — zawołał przerażonym głosem. — Już jest! Już podgląda i podsłuchuje!
Saunier palcem wskazał na przeciwległy kąt pokoju, przyglądając się czemuś, co się znajdowało wysoko, prawie pod sufitem.
Metys daremnie wpatrywał się w kąt półciemnego pokoju, nie dostrzegł nic, oprócz małej, złocistej plamki na szarej ścianie. Przez jakiś otwór w rolecie przesączył się promyk słońca i teraz drgał i kołysał się na ścianie.
— Widzisz? — szeptem pytał Saunier.
— Nie... — także szeptem odpowiedział metys.
— Widzisz oko?... żółte oko?... To on — mój wróg! — wciąż szeptał kupiec.
— Tam? To — słońce... — rzekł metys.
— To, to, to! Słońce jest moim wrogiem! — krzyknął zdławionym głosem Saunier, ciskając w stronę żółtej plamki ciężki marmurowy przycisk.
Metys zerwał się z krzesła i chciał uciekać.
— Siedź! — zawołał groźnie kupiec i, pochyliwszy się nad nim, jął mu szeptać do ucha:
— Słońce oddawna, od chwili, gdy moja firma poszła całym pędem, zaprzysięgło się przeciwko mnie. O, tak! Ono to miljonami oczu zaglądało mi pod