Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/109

Ta strona została skorygowana.

czaszkę, wdzierało się do mózgu przez oczy i uszy i usiłowało wyrwać mi tajemnicę powodzenia, odczytać moje myśli i plany, aby mi pokrzyżować zamiary! Ono to przewierciło mi skórę aż do żył i otworzyło chorobom dostęp do krwi, do wątroby, do serca... Przeklęte!... Szatańskie słońce!... A teraz znowu chce stanąć na mojej drodze, chce wykraść mi moje pomysły, zniweczyć je... Słuchaj! Jesteś moim przyjacielem? No, to pomóż mi! Nikomu nic nie mów... Nikomu... rozumiesz? Broń mnie przed słońcem, a wynagrodzę cię hojnie, o, bardzo hojnie!... Uważaj tylko, aby słońce nigdy się tu nie wdarło, żeby ani jedno z jego miljonów oczu, szpiegów i morderców nie zajrzało do mojego pokoju, gdzie się zrodziła wielka myśl i genjalny plan... Dobrze?... Bądź moim obrońcą przed słońcem!...
Od czasu tej rozmowy metys stał się nieszczęśliwym człowiekiem. Przez cały dzień — od wschodu słońca do zapadnięcia mroku — zaszywał otwory w roletach i zamazywał gliną szczeliny w ścianach i dachu, aby żaden promyk słońca nie wślizgnął się do domu Sauniera.
Kupiec przestał wychodzić ze swego pokoju, a, gdy był do tego zmuszony, szedł, owinąwszy głowę w czarną, grubą płachtę. Wchodząc do biura, wołał metysa i szeptem, nie odsłaniając głowy, pytał:
— Popatrz dobrze, zajrzyj wszędzie, czy ono nie zaczaiło się gdzieś?
— Nie, panie, nigdzie go niema — odpowiadał metys.
Wtedy dopiero powoli, ostrożnie i podejrzliwie wychylała się ze zwojów płachty żółta, pomarszczona twarz Sauniera i wyzierały mroczne, podejrzliwe oczy.
Trwało to dość długo, może, pięć, sześć miesięcy...
Saunier wciąż pisał, opracowując swój gigantyczny plan rozwoju firmy i przeniesienia Banku Francji z Paryża do osady, a uciekając od ludzi i od największego swego wroga — słońca.