Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/110

Ta strona została skorygowana.

Nieszczęśliwy metys był już bliski utraty zmysłów, uganiając się za najmniejszym promykiem słońca, zakradającego się pod nawisający okap domu Sauniera i do jego mieszkania, zacienionego kilkoma roletami.
Lecz plan nie był jeszcze wykończony, gdy nadszedł ostatni akt tego „słonecznego dramatu“, odgrywanego przez piętnaście lat przebywania pod zwrotnikiem białego człowieka, rzuconego przez samego siebie i przez chciwość na pastwę słońca-djabła.
Pewnego dnia szedł metys do Sauniera, aby dać mu do podpisania jakieś rachunki. Niósł w ręku teczkę z niklową klamrą. Na werandzie wyjął potrzebne papiery, pozostawiając tekę na werandzie.
Saunier siedział przy biurku i, jak zwykle, pisał.
Metys położył przed nim papiery i stanął obok.
Saunier schylił się nad rachunkami. Nagle zerwał się i z przerażeniem patrzał na jarzący się w krysztale kałamarza świetlny punkt, rozbijający się na setki barwnych promieni, które padały na mosiężne i szklane przedmioty, leżące na biurku.
— Zdradzasz mnie! — zaryczał Saunier, wlepiając w twarz metysa straszliwe źrenice szaleńca. — Zdradzasz!
Metys struchlał i oniemiał. Żaden z tych dwu ludzi nie mógł uprzytomnić sobie, że to słońce odbiło się od klamry leżącej na werandzie teczki, padło na kałamarz i, załamawszy się w krysztale, rzuciło tu i owdzie różnokolorowe ogniki.
— Ja... ja... — zaczął tłumaczyć się metys.
— Wiem! wiem! — ryczał szaleniec. — Ty podstępem przyniosłeś tu wroga, aby on zabrał mi wszystko, aby zabił myśl moją i mnie samego. A więc masz! masz!
Saunier wydobył z szuflady biurka rewolwer i strzelił do metysa, nie słysząc nawet głuchego odgłosu padającego ciała, gdyż zaczął mierzyć do ogników, błąkających się po biurku, aż kulą strzaskał kałamarz.