widomego w tym oceanie brussy, pławiącej się w gorących promieniach szalejącego słońca!
Zrozumiałem wtedy w całej pełni nieludzki niemal wysiłek, odwagę i poświęcenie się wielkich podróżników afrykańskich: Dawida Livingstona, H. M. Stanleya, Serpa Pinto, Wissmanna, Arnota, Duveyriera, Clappertona, Caille, Nachtigalla, Lamy, Marchanda, Emina i innych. Społeczeństwo stanowczo zbyt nisko oceniło i nagrodziło zasługi tych bohaterów, uważając ich za awanturników, za duchy niespokojne, szukające silnych wrażeń, i nie rozumiejąc tego, jaką siłę woli i mięśni musieli posiadać ci ludzie, miesiącami przedzierający się przez dżunglę afrykańską, gdzie słońce wylewa potoki promiennej trucizny, a ziemia dyszy jadem chorób nieznanych, niosących śmierć!
Dżungla w okolicach Forekarji nie była jeszcze tknięta ogniem. Miało to nastąpić w 2—3 miesiące później, gdy murzyni podpalą swoją brussę, aby z gleby wyjrzała świeża trawa, potrzebna dla bydła, a także dlatego, aby wyrwać dżungli nowe tereny dla roli. Nic więc tu nie wdzieliśmy, oprócz kilku stadek kuropatw i pentad, do których zresztą nie mogliśmy strzelać kulami.
Jeszcze przed zachodem słońca, wyczerpani zupełnie, powróciliśmy do domu, gdzie nas oczekiwał tłum tubylców. Uprzejmy Martin Chartrie zaaranżował dla nas wielki „tam-tam“ — uroczyste tańce Sussu. Na to widowisko przybył miejscowy kacyk, poważny, dostojny siwobrody starzec, w białym burnusie i białym, bogatym zawoju.
Przed domem umieszczono orkiestrę, złożoną z dwóch balafonów[1], dużego bębna, zrobionego z wydrążonego kloca drzewa, i mniejszego, z „kalebasu“, ob-
- ↑ Balafon stanowi rodzaj ksylofonu i składa się z 16-tu deseczek, opartych na szeregu pustych „kalebasów“ — wysuszonych owoców, podobnych do bani. Muzykant, bijąc w deseczki drążkami, wydobywa z nich bardzo melodyjne dźwięki.