Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/157

Ta strona została przepisana.

istoty brzydkiej, bladej i tak samotnej, tak potrzebującej miłości i przyjaźni, że nawet w tym nagim, dzikim kapralu strzelców senegalskich odczuła ślady subtelności, której śród białych mężczyzn, niestety, znaleźć nie mogła. Urzędnik wprost ze strachem oczekiwał jakiegoś brutalnego ruchu, czy drwiącego słowa ze strony murzyna. Kapral jednak nagle spoważniał, stał sztywny i zamyślony, a po chwili położył na głowie kobiety swoją potężną dłoń.
Zapanowało milczenie. Przerwał je urzędnik zapytaniem:
— Czy pani i teraz chce zamieszkać przy mężu?
— O, tak, panie! — zawołała kobieta, tuląc się do szerokiej piersi murzyna.
— Kapralu Moriba Diallo! — zwrócił się do tubylca urzędnik. — Czy słyszałeś?
— Słyszałem, mussu! — brzmiała cicha odpowiedź.
— Czy możesz utrzymać białą żonę własną pracą?
Murzyn wzruszył ramionami i mruknął:
— W zagrodzie starczy dla wszystkich prosa, fonio, bobów i oleju. Trzeba tylko więcej pracować...
— Będę pracowała bez wytchnienia! — wybuchnęła biała kobieta.
Urzędnik zamyślił się na chwilę, potarł czoło i zimnym głosem oznajmił:
— Skoro jest to życzeniem i postanowieniem pani, nie mogę mu stawać na przeszkodzie. Muszę tylko uprzedzić panią, że klimat Afryki i warunki życia tubylców są dla białych kobiet zabójcze.
— Ja wytrzymam wszystko! — rzekła, patrząc mu w oczy, kobieta. — Wolę śmierć, niż powrót do dawnego życia bez radości i przyjaźni... Nigdy! Nigdy!
— W takim razie — powiedział urzędnik — każę napisać dla pani pozwolenie na korzystanie z tragarzy do niesienia hamaku i bagaży. Odbierze to pani w kancelarji. A teraz — szczęśliwej drogi i powodzenia!
Biała kobieta i kapral wyszli. Stojący przy drzwiach