Już po zachodzie słońca wynurzył się z dżungli tłum mężczyzn z kapralem na czele. Czarna żona wybiegła mu na spotkanie i, odprowadziwszy na stronę, szeptała mu coś natarczywie, aż odepchnął ją i wielkim krokiem podążył do wsi.
Gdy Moriba Diallo zjawił się w chacie, był mroczny i groźny.
Podejrzliwie spojrzał na smutną twarz białej kobiety i, parsknąwszy nozdrzami, rzucił pytanie:
— Już zaczynasz przyjmować w tajemnicy białych?
Pani Magdalena spokojnie zaczęła mu tłumaczyć przyczynę przybycia urzędników, lecz Moriba Diallo, podbudzony przez czarną żonę, stawał się coraz brutalniejszy i zasypywał kobietę obrażającemi ją zarzutami.
Zaczęła płakać cicho, bezradnie.
Widząc to, Moriba kopnął ją nogą i rzucił żonie obelżywe, najbardziej hańbiące słowo, jakie słyszał za czasów, gdy razem z kolegami odwiedzał w miastach francuskich małe domki o czerwonych latarniach i zamkniętych zawsze okiennicach.
— Nie wierzę ci! — ryknął. — Musisz dowieść, że jesteś niewinna!
— Uczynię wszystko, co zechcesz — odparła, łkając, kobieta, przerażona wściekłością czarnego olbrzyma.
— Dobrze! Jutro poddasz się próbie czarownika... ty... — i znowu padło ohydne, hańbiące słowo.
— Jestem gotowa na wszystko! — szepnęła biała kobieta, nie rozumiejąc zamiaru męża.
Moriba Diallo wybiegł z domu i pędził do czarownika. Przesiedział z nim całą noc, pomagając mu w jego ponurych czynnościach. Czarownik utłukł na proszek suchej kory drzewa „teli“, skropił wszystko musującem „dolo“ i, umieściwszy w małej miseczce, nakrył grubemi szmatami. Gdy się proszek zagrzał, wsypał go do innej miseczki ze świeżem piwem, wrzucił szczyptę jakichś ziół, wyszeptał zaklęcia i dopiero wtedy pod-
Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/164
Ta strona została przepisana.