Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/165

Ta strona została przepisana.

niósł oczy ku pułapowi. Ujrzał wdzierające się przez szpary szare światło przedświtu.
— Czas już! Chodźmy! — rzekł, wstając.
Ostrożnie, niosąc na zmianę miseczkę z napojem, szli przez brussę.
— Jeżeli jest niewinna — trujący napój „teli“ nie zaszkodzi jej; jeżeli zdradziła — zginie, nim wyschną resztki płynu w miseczce — mruczał czarownik.
— A jeżeli jest niewinna, a „teli“ zabije ją... zaczął Moriba Diallo, wyrażając nurtujące go zwątpienie.
— Duchy wiedzą, co jest sprawiedliwe, a co jest niesprawiedliwe! — rzekł stanowczym głosem czarownik, podnosząc rękę nad głowę. — Starzy ludzie znają prawo duchów na ziemi...
Gdy zbliżyli się do domu, słońce już było wysoko, a biała kobieta krzątała się w zagrodzie.
— Chodź tu! — zawołał na nią Moriba.
Podeszła bez wahania, nieświadoma tego, co miało się stać,
— Pij! — rzekł kapral, wyciągając miseczkę z trującym płynem.
Spojrzała w oczy mężowi i, milcząc, wypiła wszystko, do dna. Uczyniwszy to, poszła ku domowi, lecz tuż przy parkanie zaczęła się chylić, uklękła, a po chwili osunęła się twarzą na ziemię.
Czarownik podszedł, przewrócił nieruchome ciało nawznak, ujrzał cienką strugę krwi, wypływającą z ust i szepnął:
— Była winna!... Nikt nie widział... Zanieś ciało do dżungli i zostaw na kamieniach wyschłego potoku!
Moriba Diallo uczynił, jak radził czarownik.
Powracając do wsi, ciągle się oglądał i nadsłuchiwał.
Nagle drgnął i zatrzymał się, utkwiwszy oczy w jasno-niebieskie, rozpalone niebo. Ujrzał tam trzy ruchome, czarne plamki; z każdą chwilą stawały się wyraźniejsze i większe, aż kapral rozejrzał je dokładnie. Były to sępy, a krążyły, kwiląc żałośnie, nad miejscem, gdzie Moriba Diallo zostawił zwłoki białej żony.