Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/166

Ta strona została przepisana.

Murzyn cały dzień spędził pod parkanem domu, śledząc to, co się działo nad daleką dżunglą. A działy się tam dziwne rzeczy. Całe chmary drapieżnego ptactwa uwijały się, krążyły, spadały na ziemię, biły się w powietrzu, wyrywając sobie zdobycz, kwiląc, kracząc i piszcząc złemi głosami.
Noc zapadła, a Moriba wciąż siedział, patrzał, i słuchał. W mroku znikły sylwetki bijących się ptaków, ale ich głosy rozlegały się jeszcze długo, a umilkły wtedy, gdy od strony wyschłego potoku rozległ się chichot hyjeny i łkające zawodzenie szakala.
Wtedy dopiero podniósł się ze swego miejsca Moriba Diallo, spostrzegł wyglądające z poza płotu głowy swoich czarnych żon, dojrzał ich płonące, pełne ciekawości oczy i nagle usłyszał wyraźnie słowa urzędnika z biura gubernatora:
— Pamiętaj, kapralu Diallo, że w razie, gdyby coś się przydarzyło tej kobiecie,... pójdziesz na galery, do Kajenny! Pamiętaj!...
Niczem niepohamowany strach porwał murzyna i zmusił go do ucieczki przed ścigającem go widmem. Biegł przez dżunglę, sadząc, jak antylopa, przez rowy i kamienie, nieczuły na wpijające się mu w ciało kolce krzaków i ostre kamienie, raniące mu stopy.
Moriba Diallo zanurzał się coraz głębiej w dżunglę, przepływał rzeki i biegł, biegł ku zbawczej granicy angielskiej kolonji, skąd już nigdy nie miał powrócić do swej zagrody, gdyż tam — obok cienia zabitej białej żony stało potworne widmo straszliwej Kajenny.