Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/179

Ta strona została przepisana.

mgieł. Od szczytów dalekich powiał nagle zimny podmuch i doniósł jękliwe nawoływania muezzina[1]...
Drżeliśmy przez całą noc w wagonie... Nasza „Kaśka“ zaczęła zapamiętale kichać...
Cóż dziwnego! Wyjechaliśmy zrana tegoż dnia z Konakry przy +36 C° w cieniu a wieczorem i w nocy mieliśmy zaledwie 6 C° ciepła, bo nasz pociąg nieznacznie i powoli wgramolił się na wysokość około tysiąca metrów...
Pierwszy raz od czasu przekroczenia zwrotnika wyglądaliśmy z upragnieniem słońca...
Z rana wyszedłem z wagonu i ujrzałem Białego Ojca, który chodził po peronie dworca kolejowego z brewjarzem i modlił się. Kilku murzynów Fulah, a śród nich jeden, sądząc z ubrania i okazywanych mu honorów, marabut[2] z obawą przyglądało się zakonnikowi. Gdy mnich zaczął bić się w pierś, tubylcy rozpoczęli zaklęcia i kreślili palcami lewej ręki magiczne znaki, broniące przed napaścią złych duchów. Wkrótce cały tłum tubylców rozprószył się w różne strony. Peron opustoszał, a na nim pozostał tylko zakonnik w białym habicie, z czarnym krzyżem na piersi...
Sługa Chrystusa był zupełnie samotny...



  1. Sługa meczetu muzułmańskiego.
  2. Żyjący święty muzułmański.