Lecz cierpiąca kobieta nie odpowiedziała, zapewne nie słyszała.
Wtedy biały człowiek podparł głowę obydwiema rękoma i wpadł w głęboką zadumę, możliwą jedynie w miejscach ustronnych lub w chwilach przymusowego bezczynu.
Niby w panoramie budy jarmarcznej, sunęła przed białym człowiekiem wstęga obrazów z jego życia. Syn drobnego urzędnika podatkowego z trudem ukończył szkołę kolonjalną. Dlaczego kolonjalną, — tego nikt, ani on sam, nie wiedział. Jechać do kolonij — co za głupstwo! Można przecież żyć i we Francji, gdzie dla wszystkich jest dość miejsca... Znalazł pracę w tym samym urzędzie podatkowym, co i ojciec, i — istniał. Do czterdziestu lat pozostał kawalerem. Na własne potrzeby starczało mu skromnej pensji urzędniczej. Bywało gorzej, bywało lepiej, lecz jakoś dawał sobie radę. Jednak nadszedł czas, gdy każdy człowiek, instynktem wiedziony, dąży do założenia własnego gniazda, kierowany nieuchwytnem prawem natury, rozkazującem przelanie krwi i ducha w istotę inną, mającą zastąpić go w szeregu ludzi nowego pokolenia. Był to przejaw instynktu, przejaw nieprzeparty, potężniejszy od rozumu i woli. Zaczął się rozglądać i rozważać. Najpierw musiał polepszyć swój stan majątkowy. Za stary już był, aby mieć nadzieję zrobienia karjery we Francji. W kolonjach zawsze się odczuwa brak ludzi do objęcia posad. Miał jakie takie stosunki, a więc po paru miesiącach otrzymał propozycję małej placówki administracyjnej, gdzieś w Gwinei północnej. Z trudem odnalazł na mapie Afryki wskazane miejsce; ujrzał jakąś rzekę, jakieś góry, nazwę jakiegoś szczepu i nic więcej. Jednak posadę przyjął, bo gwarantowała mu potrójną pensję w porównaniu z tem, co miał u siebie, w Orleanie. Teraz mógł się ożenić. Z tem także poszło łatwo.
Życie wytworzyło zastępy rodziców, uważających za szczyt szczęścia dla swoich dzieci zamożnego męża
Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/20
Ta strona została skorygowana.