Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/206

Ta strona została przepisana.

Malinké w pięknym zawoju na głowie, drugą — bronzowa Peuhl o smętnej twarzy i rozmarzonych oczach. Była zupełnie przystojna, zgrabna, wiotka.
— Skąd te piękne panie? — zapytałem żartobliwie.
— To nasze żony! — odpowiedział, prostując się, czarny podchorąży. — Idą z nami, tylko pan ich nie widział, gdyż wychodzą przed wyruszeniem karawany... Baliśmy się, że pan będzie przeciwny temu!
— Nic mi to nie przeszkadza — odparłem. — Lecz pocóż zmuszacie te panie do przebywania z wami setek kilometrów. To je nuży...
— Wolimy, żeby one się czuły znużone, niż mielibyśmy się później męczyć sami, poszukując ich... Pozostawione w domu, uciekłyby z innymi... — meldował podchorąży.
— Tak, to poważna przyczyna! — zauważyłem, zrozumiawszy, że te hebanowe i bronzowe piękności nie są jednak zbyt pewne i zasługujące na zaufanie. Spojrzałem na nie badawczo, lecz twarze kobiet były nieruchome, a oczy przysłonięte tajemnicą.
Przechodząc dziennie po 25—35 kilometrów, doszliśmy po kilku dniach do Tugé, gdzie komendant Filatriau przyjął nas hucznym tamtamem, kierowanym przez griotów króla Alfa Amadu Bajlo, olbrzymich, wypasionych drabów, śpiewających i grających na różnych instrumentach.
Ulokowano nas bardzo wygodnie w przewiewnych domach o werandach, wychodzących na obszerną kotlinę; przecinała ją rzeka o dwu nazwach, biegnąca ze szczytów okolicznych, lesistych gór. Domy, czyste i starannie utrzymane, posiadały, jak zwykle, pod fundamentem termity i mrówki, a w szczelinach pomiędzy deskami sufitu i w słomianym dachu — olbrzymie, jadowite pająki. Że były jadowite, przekonaliśmy się, gdy jeden z tych rozbójników ugryzł naszą „Kaśkę“ pod prawem okiem.
Boże wielki! Jak wyglądała nasza wychowanka! Oko jej spuchło, a twarz się wykrzywiła. Zupełnie