Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/207

Ta strona została przepisana.

— dobry pijak po nocnej bójce w szynku! Robiliśmy małej szympansiczce okłady i opatrunki, sami zaś, nauczeni jej doświadczeniem, spaliśmy pod siatkami.
Obchodząc z p. Filatriau osadę Tugé, zwiedziliśmy dobrze utrzymany i obficie w jarzyny europejskie zaopatrzony ogród warzywny, a potem siedzibę miejscowego królika, gorącego wyznawcy islamu, co manifestował dużą ilością Koranów, zawieszonych na specjalnych słupkach, ochraniających święte księgi od termitów, wielkich amatorów dobrze wyprawionych okładek skórzanych. Długo stałem na moście, przyglądając się życiu rzeczułki. Dojrzałem tam dużo drobnych rybek z rodzaju Hemichromis fasciatus oraz małych krewet, powierzchownie niczem się od morskich Crangon vulgaris nie odróżniających. Jedliśmy te krewety i przekonaliśmy się, że i smakiem przypominały zwykłe krewety morskie.
W osadzie poznałem dwu kupców syryjskich, pp. Mileda i Sambera, skupujących od tubylców kauczuk i skóry, a handlujących tkaninami, mąką i bakaljami.
Komendant Filatriau przed niespełna rokiem stracił był żonę, a jego czworo drobnych dzieci wychowywało się we Francji. W Tugé był on zupełnie samotny. Od najbliższego europejczyka dzieliły go cztery dni marszu. Ciche, bardzo malownicze Tugé stanowiło miejsce, dla samotnego człowieka niebezpieczne. Najbardziej ponure myśli mogły przyjść tu do głowy...
Na szczęście, komendant mieszkał tu dopiero od kilku dni, więc nie odczuwał jeszcze zabójczych skutków samotności, tembardziej, że nasze przybycie wnosiło urozmaicenie, a mieli tu lada dzień przybyć państwo Maugin, doktor i dwóch oficerów dla przeprowadzenia poboru rekrutów do wojsk kolonjalnych.
— Ale później, później... zostanę sam, zupełnie sam! — mówił do mnie komendant, a w głosie jego wyczułem trwogę.