Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/21

Ta strona została skorygowana.

lub posażną żonę. Takimi rodzicami byli państwo Anselmowie. Ich córka, panienka niespełna osiemnastu lat, blada, słabowita Lucie, została wkrótce jego żoną. Gdy w kościele narzeczony przyglądał się bladej twarzyczce i smutnym, piwnym oczom, drobnej, nikłej dziewczyny, jej starannie ufryzowanym, lecz bardzo nędznym, mętno-złocistym loczkom, wyglądającym z pod ślubnego wianuszka, cienkim, chudym palcom, trzymającym tradycyjny bukiet, jego, czterdziestoletniego mężczyznę, mimowoli ogarnęło zdumienie.
— Co wspólnego może mieć to dziecko z nim, popychanym przez instynkt lub prawo natury, — pytał go ktoś niewidzialny, a bardzo spokojnie rozumujący.
Lecz było już po wszystkiem. Powinszowania, życzenia, pocałunki, łzy, płaskie żarty...
Teraz biały człowiek razem z żoną dąży do Afryki, do tej północnej Gwinei, do dalekiego, drobnego punkciku na kuli ziemskiej, gdzie płynie jakaś rzeka, piętrzą się jakieś góry i gdzie gnieżdżą się czarni ludzie, należący do nieznanego szczepu o dziwacznej, obcej nazwie...
— Zobaczymy! — rzekł do siebie w duchu biały człowiek. — Zobaczymy! Kocham Lucie, a moja miłość przywiąże ją do mnie... Zobaczymy! Wszystko się ułoży. Dobrobyt będziemy mieli, a to — grunt!
Tą myślą usiłował europejczyk, człowiek biały, rozwiać niepokojące go zwątpienia...
Dopiero dziewiątego dnia zawinął statek do portu Konakry. Po wizycie u gubernatora i krótkim wypoczynku w hotelu pan Richard (takie bowiem nazwisko autor tej opowieści nadał białemu człowiekowi) wyruszył wraz z żoną na wyznaczoną mu placówkę. Wtedy, gdy państwo Richard opuszczali stolicę kolonji, droga żelazna jeszcze nie przecinała Gwinei od Oceanu aż do miasteczka Kankan, skąd Francuzi wytknęli przez dżunglę drogi kołowe w stronę Sudanu i malowniczego Wybrzeża Kości Słoniowej.