Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/213

Ta strona została przepisana.

obchodzenia się z ludźmi, po raz pierwszy i ostatni widziany przeze mnie w zwiedzonych kolonjach, nie mógł przejść bez śladu. Wcześniej czy później musiało to wywołać niepożądany wybuch niezadowolenia „dzikich“, posiadających takie tragiczne przysłowie, jak: „Do kesi koé’ do yele ko yé’“ — „to, co u jednych wzbudza śmiech, drugim wyciska łzy“...
Przyjęci do wojska młodzieńcy nie posiadali się z radości, a duma ich rosła z godziny na godzinę. Szczytem szczęścia był moment, gdy, stojąc już w jasno-piaskowych spodniach i kurtkach, otrzymali szerokie, jaskrawo-czerwone pasy i takież fezy. Gdy, okręceni kilku zwojami czerwonej tkaniny i „ukoronowani“ czerwonemi czapeczkami, stanęli w szeregu, z czarnych i bronzowych twarzy biły radość i duma. Milczeli i spoglądali na siebie z powagą i wzajemnym szacunkiem. Gdy zbliżali się do nich rodzice i o coś pytali, barwni żołnierze raczyli od niechcenia, pobłażliwie dawać krótkie, dobitne odpowiedzi.
W oczach naszych odbywała się gwałtowna metamorfoza. Drobny rolnik, półnagi pastuch, myśliwy z dżungli, bezczelny griot-baśniarz, a nieraz nawet wprost włóczęga, pędzący życie w chaszczach rodzimej brussy, wolny, leśny człowiek nagle stawał się członkiem społeczeństwa, odczuwał powagę swego nowego zawodu.
Być może, że podświadomie rozumieli ci ludzie, iż od tej chwili mają bronić dorobku cywilizacji i całości państwa, które wydało na sławę ludzkości wielkich encyklopedystów, uczonych, filozofów, pisarzy, artystów, polityków, nazywających swoją ojczyznę „notre belle France“; od tej chwili tak mają ten kraj nazywać czarni, młodzi wojownicy — i mają śpiewać na jej cześć tchnącą werwą i odwagą — Marsyljankę. W każdym razie wnet po skończonych formalnościach stary, czarny sierżant nucił już tę pieśń, a młodzi żołnierze wtórowali mu. Gdy dojdą do swoich koszar w jednem z miast kolonjalnych, będą już niezawodnie umieli dziarsko saluto-