Strona:F. A. Ossendowski - Niewolnicy słońca 01.djvu/222

Ta strona została przepisana.

O, nie! W parę miesięcy, w innem miejscu słyszałem opowieść... Ona rzuciła promień światła na dawne, już zdaje się, wygasające obyczaje...
... Ku końcowi się zbliżała zasuszna pora roku. Żar słoneczny wypalił wszystko na ziemi. Nigdzie dokoła nie można było dostrzec ani zdziebiełka świeżej trawy, ani najmniejszego barwnego kwiatka, ani zielonego listka. Stały do rdzenia spalone trzciny, krzaki i drzewa o popękanej korze... Niby ślady węży, co się wdarły do piersi ziemi, ciągnęły się szczeliny w wyschłej na kamień glebie... Odleciały ptaki i powędrowały gdzieś daleko zwierzęta... Tylko termity i mrówki pozostały, lecz i one ukryły się głębiej w mrocznych podziemiach swoich gniazd.
Mieszkańcy wioski, drobni rolnicy, spoglądali przerażonemi oczami na bezbarwne, rozżarzone niebo, wyczekując, czy nie wypłyną na nie szarawe obłoczki, zwiastuny zbliżającego się „tornada“[1]. Oddawna pragnęły go te bezbronne istoty, otoczone rojem złych, czyhających duchów, umierające z głodu, bo śpichrze już stały puste, a na polach nikt wygrzebać nie mógł żadnego ziarnka arachidów lub bobu! Tornada powinny były już nadejść, a nie nadchodziły...
Wtedy do dżungli-brussy poszli starcy i powrócili późno w nocy z człowiekiem, mającym straszliwy wygląd. Miał na sobie ubranie z łyka, wydartego z kory rafji, na głowie kołpak, na twarzy przerażającą, pomalowaną w barwne pasy i centki rogatą maskę o opadającej na piersi i ramiona grzywie z ogonów końskich i włókien roślinnych.
Długo się naradzali starcy z czarownikiem, a gdy skończyli naradę, pozostawili go samego na polu, sto razy przekopanem w bezowocnem poszukiwaniu zapominanego manjoku lub bobu.

Czarownik długo siedział nieruchomy i skupiony, aż zapadająca noc pochłonęła go. Zniknął odrazu wszyst-

  1. Burze z wichrami, niosące ulewne deszcze.